18.11.08

Śmierć Janusza Christy

fot. materiały prasowe Egmont Polska

Ten wpis robiony jest metodą „skopiuj z Worda, wklej na bloga”. Od trzech tygodni mój komputer odmawia dostępu do sieci. Wszystko się posypało, do tego stopnia, że nie mogę wejść nawet w panel sterowania. A w tym czasie posypał się komiksowy światek – umarł Janusz Christa. Kilka słów o jego wizerunku medialnym i obecności w polskiej kulturze napisał już na stronie „Przekroju” Bartek Chaciński, więc nie będę po nim powtarzał. Wolę napisać o swoich prywatnych relacjach z twórcą komiksowym, który ukształtował moje dzieciństwo.

Nie wiem, czy ludzie interesujący się komiksem widzą świat w wersji full color. Ale kiedy słyszę, że czyjeś szczenięce lata w PRL były szare to zupełnie tego nie rozumiem. Ja tamte chwile pamiętam jako naprawdę barwne, pełne fantazji i wyobraźni. Ten świat kolorowała zapewne przyroda– mieszkałem wtedy na wsi – a nie wśród szarych bloków. Jednak kolorowali je przede wszystkim tacy ludzie jak Chmielewski, Baranowski i Christa.

W szczególności Christa – bo to pewnie banał – ale pierwszym komiksem, jaki czytałem był „Kajko i Kokosz” wycięty ze „Świata Młodych”. Gazetę prenumerował mój sąsiad, a gdy tylko widziałem na horyzoncie listonosza, biegłem do niego, żeby pozwolił mi wyciąć kolejny odcinek „Kajka”. Wycinki gazetowe naklejałem na kartki bloku rysunkowego i zszywałem je kolorową włóczką. Tak złożyłem sobie swój pierwszy album. Potem oczywiście dostawałem już „normalne” komiksy Christy. Żeby je zdobyć, musiałem naciągnąć mamę na wycieczkę do Zduńskiej Woli, która była oddalona od mojej miejscowości jakieś 30 km. Mamie nie zawsze się chciało, ale i tak zawsze ulegała. Kiedy pewnego dnia Pani z tamtejszej księgarni położyła mi na ladzie jednocześnie 3 nowe odcinki „Kajka i Kokosza” (przeważnie był jeden, czasem wcale) prawie zemdlałem z radości. Tak, Janusz Christa to człowiek, który dostarczał mi bardzo wiele emocji i szczęścia.

Świat „Kajka i Kokosza” starałem się rozszerzać nie tylko o komiksy. Z dziadkiem pewnego dnia skonstruowaliśmy na podwórku gród Mirmiła. Palisadę zbudowaliśmy z patyków, a wieżyczkę z puszki po gwoździach. Kiedy indziej dziadek zrobił mi z dykty topór wikinga – musiał być dokładnie taki sam, jaki miał rudobrody bohater „Na wczasach”. Wiele razy też zadręczałem swojego starszego kuzyna zabawą w Zbójcerzy. Przykłady mógłbym mnożyć. I zapewne każdy, kto wychował się wtedy na komiksach mistrza z Sopotu ma podobne wspomnienia. Janusz Christa ukształtował moją wyobraźnię, zaszczepił mi komiksowego wirusa, który przeżył we mnie aż tyle lat, i który sprawił, że piszę dziś w „Przekroju”.

Pomimo tego, że Christa rzeczywiście nie załapał się na błyski fleszy, to jednak gdzieś to uznanie dla niego po cichu w ludziach drzemie. Świetnie, że Egmont zdecydował się swego czasu wydać jego stare komiksy, czyniąc z „Klasyki polskiego komiksu” coś w rodzaju obrazkowej serii Biblioteki Narodowej. To wspaniale, że – późno bo późno – ukazały się w końcu rozmowy z Christą. Szkoda tylko, że za jego życia, nie ukazała się żadna monografia o nim. Gdyby żył w Belgii, miałby ich na swoim koncie zapewnie kilka.

Gdziekolwiek teraz jest, dziękuję mu za to wszystko, co od niego dostałem.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Witam serdecznie, zwłaszcza że nadal wspominam z sentymentem komiksy z Kajko i Kokoszem. A i dlatego, iż jestem z wymienianej przez Pana Zduńskiej Woli.:)

http://wyziewy.blox.pl/2008/11/Janusz-Christa.html

Także dołożyłem swoje trzy grosze, niestety.

Pozdrawiam serdecznie,
Michał Dawidowicz

upoważnienie pisze...

Choć nie jestem tak zapalonym fanem komiksów a tylko traktuję je jako dodatek do literatury to Pan Kleks, Kajko i Kokosz zawsze stanowiły coś wspaniałego do czego miło się wraca wspominając dzieciństwo.